Ostatni Dzień Lata
- violetstudjo
- 22 wrz 2018
- 4 minut(y) czytania
Już kiedyś wspominałam o tym w jakimś facebookowym wpisie, no ale... Chcąc nie chcąc zaczęłam o tym myśleć znowu i napiszę o tym raz kolejny. Tym razem tutaj.
Nie wiem kiedy przestałam czuć niechęć do jesieni.
Kiedyś nie mogłam jej znieść - nie da się przecież pożegnać sandałów, odkrytych ramion i leżenia na materacu unosząc się na wodzie. Każda wiosna witana była przeze mnie dzikim tańcem, a jej zapach zwiastował nadejście balerin i okularów-much (fioletowych, ma się rozumieć). I tak było jeszcze na studiach, ba, tak było jeszcze kilka lat temu. Wiosna była wyczekana, później było lato pełne krótszych i dłuższych wyjazdów, niemalże całonocnych rozmów, śpiewów i zabaw i dni spędzanych w słońcu. A jesień? Jesień była depresją. Była mrokiem. Była smutkiem. I wszystkim tym, co złe.
Kilka lat temu coś zaczęło się zmieniać. Może po raz pierwszy zmieniło się wtedy, kiedy jechaliśmy z K. drogą gdzieś za miastem. Jesienią. - No zobacz, jakie ładne. - powiedział K. i wskazał głową na drzewa, które rosły wzdłuż drogi. No fakt, mogą być. Ale nie tak ładne jak te wiosenne, które właśnie się budzą. Innym razem K. przywiózł ze swojego domu rodzinnego reklamówkę pełną orzechów i papryk i pigw i jabłek i cukinii gigantów. - No, nie są ładne? - powtórzył. Kurcze, no ładne. Takie czerwone, zielone, pomarańczowe, żółte, jakieś takie kolorowe i pozytywne. Ale czy mogły się równać ze szczypiorkiem albo rzodkiewką? Wciąż uważałam, że NIE. Ale przyjemność sprawiało mi układanie tych wszystkich jabłek i orzechów na parapecie i znajdowania dla nich miejsca w coraz to nowych miskach i koszykach.
A później pojawiło się jeszcze coś, ale nie pamiętam dokładnie w którym momencie. Jakoś wtedy, kiedy K. kupił malutką lampkę w kształcie kuli ustawionej na grubej nóżce i postawił ją w korytarzu. Sama z siebie zaczęłam lampkę zapalać kiedy zapadał zmrok. Dawała przyjemne, ciepłe, pomarańczowe światło i oświetlała drogę między kuchnią a pokojem. A dodatkowo nadawała wszystkiemu przytulności i ciepła. Później pojawiła się jakaś dziwna myśl (być może w kuchni bo tam bardzo często pojawiają się różne myśli - tam zawsze pachnie czymś miłym, a z radia sączy się cicho muzyka), że to całkiem przyjemne, kiedy wieczór jest trochę dłuższy i można zaparzyć herbatę w brązowym kubku w kształcie sowy.
No i w końcu - w zeszłym roku wracałam z pracy. Szłam trochę zmęczona, niebo było szare i pochmurne. I zaczęłam myśleć: ale fajnie. Ale spokojnie. Ale sennie. Ale przyjemnie.
I wtedy (ze zdziwieniem, a może na początku nawet przerażeniem) zdałam sobie sprawę z tego, że chyba właśnie pogodziłam się z jesienią. Że chyba zaczęłam się z nią bardzo nieśmiało zaprzyjaźniać. Oczywiście - jesień jest dla mnie trudna. Jest czasem, kiedy ciężko jest mi się obudzić. Bardzo często wstaję wcześnie i o ile na wiosnę i w lecie o 5:00 nad ranem wita mnie słońce i ryk ptaków za oknem, które sprawiają, że z łóżka mogę wyskoczyć i od razu działać, o tyle na jesieni i w zimie otwieram nad ranem oczy, spotykam ciemną noc i zwlekam się z łóżka niemalże z płaczem. Na jesieni i w zimie zawsze jestem śpiąca i nigdy nie ma we mnie życia. Nie mogę znieść tego, że budzę się, kiedy za oknami trwa ciemna noc i ta noc powraca przed godziną 16. Pod oczami mam wiecznie dwa sine placki i wydaję się sobie dziwnie skulona i zmarszczona. Ale mimo wszystko - lubię te swetry, które na siebie wciągam, lubię zapach zapalanych wieczorami świec, lubię smak herbat i piwa z goździkami i pomarańczą, lubię wieczory pod kocem. W końcu lubię bezpieczne, pomarańczowe światło lampki. To już chyba taki mój mały rytuał - mała lampka w kształcie kuli zarezerwowana jest na ciemne pory roku i zapalana jest wtedy, kiedy lato ustępuje miejsca jesieni. A później zapalana jest już co wieczór... I zaczęłam dzisiaj wspominać sobie to wszystko - to, jak to się stało, że pogodziłam się z jesienią. A zaczęłam o tym myśleć z bardzo prostej przyczyny.
Dziś jest ostatni dzień lata.
I ten ostatni dzień lata zawsze był przeze mnie celebrowany. W zeszłym roku świętowałam go siedząc na wydmie nad morzem i oglądając zachód słońca. W tym roku - świętowany będzie po domowemu i spokojnie. Za kilka godzin zapalę po raz kolejny lampkę w kształcie kuli. I wiem, że jesieni można nienawidzić, można z jej przyjściem się nie godzić, ale... bez jesieni i zimy nie będzie upragnionej wiosny. Dzień musi się skurczyć i ustąpić nocy, żeby w końcu noc ustąpiła dniu. Wszystko musi trochę odpocząć, żeby znowu zacząć żyć. Taka jest kolej rzeczy. I im wcześniej to zrozumiemy i postaramy się to zaakceptować, tym prędzej wszystko stanie się trochę lepsze, a my przestaniemy biec przed siebie - byleby tylko wybiec z jesieni, z zimy. Byleby dosięgnąć kolejnej wiosny. Bo czy ten bieg naprawdę ma sens? Siedzę sobie więc dzisiaj, otoczona papierami, między pracą nad dwoma projektami. Na parapecie stoi duża miska wypełniona po brzegi jabłkami, które przywiózł ze wsi K. Niedługo wyłączę komputer, wyjdę i popatrzę jak wygląd świat w taki specjalny dzień. --
Poniżej, żeby jeszcze lato na chwilę zatrzymać - roślinkowe ilustracje do bajki dla dzieci, które powstała... tak, powstała w lecie.

