top of page
Szukaj

Jak to jest gdy "nie ma się życia"

  • violetstudjo
  • 21 paź 2018
  • 8 minut(y) czytania

Siedziałam sobie któregoś razu w pracy wpatrzona jak zwykle w komputer. Skupiona. Ze zmarszczonym czołem. Nigdy nie zauważam kiedy zaczynam marszczyć czoło, po prostu w pewnej chwili zdaję sobie sprawę jak bardzo jest zmarszczone. Podnoszę wtedy brwi do góry i naciskam punkt między nimi środkowym palcem próbując wygładzić pionową zmarszczkę, która robi się coraz głębsza. Chwilę uciskam, później robię gimnastykę oczu i kręcę nimi w prawo, w lewo, w górę i w dół, a potem wracam do pracy i po jakimś czasie znowu zdaję sobie sprawę z tego, że moje czoło jest zmarszczone.

Trochę mnie to martwi, bo boję się, że na starość będę mieć między brwiami wielką, pionową krechę i wszyscy będą myśleć, że jestem wiecznie niezadowolona.

W łazience w szufladzie trzymam nawet specjalny wałek do masażu twarzy i czasami wieczorami masuję czoło z nadzieją, że pionowa zmarszczka zniknie. Ale chyba niestety tak się już nie stanie.

Siedziałam więc sobie któregoś dnia w pracy i patrzyłam w monitor ze zmarszczonym czołem. Prawdopodobnie rysowałam wtedy listonosza i kuriera, którzy niedługo powinni wystąpić w animacji do piosenki dla dzieci.

Ze skupienia wyrwał mnie głos siedzącej nieopodal koleżanki.

- Zaczyna się restaurant week. Wiecie co to jest, prawda? Idziecie?

Ktoś coś odpowiedział, ja podniosłam pusty wzrok zza monitora, uniosłam brwi, żeby wygładzić czoło, ucisnęłam je palcem środkowym i znowu skuliłam się nad tabletem nie odpowiadając.

Kurczę, nie wiem co to jest restaurant week, ale się nie przyznam, bo wyjdzie, że jestem totalnie oderwana od życia towarzyskiego.

W drugiej części pokoju rozpoczęła się dyskusja o wyjściach, celebrowaniu różnych okazji i spotkaniach.

- A K. pamięta? - pytanie było wyraźnie skierowane do mnie.

Znowu podniosłam głowę zza monitora.

- Co? - spytałam.

- K. pamięta o kwiatach? - jedna z pracujących ze mną koleżanek, też ilustratorka, stała opierając się o ścianę i spoglądając w moją stronę.

- Jak to? - potrząsnęłam głową nie wiedząc o co chodzi.

- No, czy K. pamięta o kwiatach. Daje ci kwiaty na rocznicę związku?

- My nie obchodzimy rocznic. - rzuciłam i pomyślałam, że zrobiłam to opryskliwie i niemiło. Dodałam więc szybko: Nie wiemy kiedy ona jest.

Ta chwila ciszy, która nastąpiła po moich słowach była o ułamek sekundy za długa - na tyle długa, żebym wyczuła w niej zaskoczenie. A po chwili usłyszałam śmiech, ale nie wyśmiewający, a koleżeński i dźwięczny.

Dobrze, udało mi się rozśmieszyć koleżanki, czyli nie jestem jeszcze tak zdziczała, jak by mi się to wydawało. Uśmiechnęłam się do siebie i znowu ukryłam głowę w ramionach, żeby rysować listonosza i kuriera. Być może moje słowa zostały uznane za żart, ale ja naprawdę nie znam tej daty. No bo w którym miejscu kończy się jedno, a zaczyna drugie? Co jeśli jesteś w związku z kimś, kto był przez ciebie przez lata traktowany jako przyjaciel? Co to znaczy początek związku i w którym miejscu on dokładnie jest? Nie wiem tego i naprawdę nigdy nie czułam wielkiej potrzeby by się nad tym zastanawiać. Choć gdyby ktoś bardzo chciał mnie ciągnąć za język to powiedziałabym, że początek był jakoś w sierpniu pięć lat temu. A może sześć? Nie, nie... chyba pięć.

Druga część pokoju znowu wypełniła się rozmowami.

A ja zaczęłam myśleć.

Myślałam w pracy, myślałam w drodze do domu - jadąc autobusem i idąc od przystanku, kiedy szorowałam nogami po liściach. I myślałam wieczorem przy świeczce w słoiku i rumiankowej herbacie i myślałam następnego dnia nad poranną kawą. Aż w końcu do mojej głowy zaczęły napływać pewne konkretne myśli.

Wychodzę na osobę, która "nie ma życia".

Wiele się zmieniło przez ostatnich kilka lat. Na studiach byłam obecna w studenckim życiu i uczestniczyłam we wszystkim, w czym uczestniczyć się dało. Mogłam spędzać na uczelni całe dnie, a nawet na pierwszym roku tak sobie ustawiałam zajęcia, żeby pomiędzy zajęciami i wykładami mieć jak najdłuższe przerwy, żeby w czasie tych przerw chodzić po parku, odwiedzać akademiki, drzemać, jadać obiady i odwiedzać puby. A gdy puby były odwiedzane po zajęciach albo w weekend, mogłam w nich siedzieć godzinami, wracać do domu późno i spać następnego dnia też do późna. W weekendy zdarzało się, że chadzałam na imprezy w rytmie New Romantic, a opuszczałam je jako jedna z ostatnich, na kompletnie obolałych od tańca nogach. Ale na tych obolałych nogach wracałam jeszcze do mieszkania na piechotę, co zabierało mi co najmniej pół godziny. Z koleżankami natomiast biegałam na karaoke, albo grałam w bilard. Jadałam na studenckiej stołówce, albo w budce, w której serwowali jarskie burgery. I w zasadzie nigdy nie czułam się zmęczona. Dzisiaj łapię się za głowę i zastanawiam się: ale jak to?

Wspominam te czasy i myślę jak wiele się zmieniło. Teraz nawet nie wiem co to jest restaurant week, a na rocznicę, której nie obchodzę nie wychodzę do kina. Zamiast tego po powrocie z pracy zasiadam do kolejnej pracy, bo czekają na mnie zlecenia, a gdy ze zleceniami się uporam okręcam się kocem w pingwiny i zasiadam oglądać Netflixa i zaparzam herbatę rumiankową, albo melisę z lawendą, albo zalewam kakao gorącym mlekiem, ewentualnie podgrzewam w garnku piwo dorzucając goździki. Wtedy, kiedy siadam z grzańcem pod kocem w pingwiny tylko chwila dzieli mnie od snu bo od piwa usypiam. A gdy się już wyciągam na poduszce to jestem najszczęśliwsza na świecie, z tego powodu, że leżę i jest mi ciepło i bezpiecznie.

I tak naprawdę patrząc wstecz na te roztańczone w rytmie New Romantic noce, albo na te wieczory spędzone z dusznym, zadymionym pubie, albo na te dni całe spędzone gdzieś za domem myślę sobie: Ależ to było piękne. Niczego nie żałuję. Ale jednocześnie nie wiem co musiałoby się stać, żebym znowu zaczęła w ten sposób funkcjonować.

Nie każdy wierzy, kiedy mówię, że lubię tak żyć - niespecjalnie w tłumie i niespecjalnie poza domem. Kiedy jeszcze pracowałam w domu słyszałam:

- Jak ty możesz tak pracować? Ja bym tak nie potrafiła. Poza tym jak wy z K. możecie spędzać ze sobą tyle czasu? / (Praca K. też jest inna niż większość prac jakie znacie, co jest podyktowane tym, kiedy wychodzi gazeta, której składem się zajmuje. Powiedzmy więc, że on ma wolne te dni w tygodniu, kiedy większość ludzi pracuje, a pracuje ciężko wtedy, kiedy większość osób ma wolne).

- No normalnie, w domu pracuje się fajnie, mogę wstać o 5 i pracować i skończyć w południe, albo zrobić przerwę kiedy chcę coś załatwić, albo się położyć kiedy bolą mnie plecy, albo mogę pracować po nocach jeśli nie chce mi się w dzień. Poza tym mogę pracować w piżamie i pisywać wtedy poważne maile, a ktoś po drugiej stronie nie wie, że napisała to osoba, która się nawet nie przebrała po spaniu. - odpowiadałam ale na moje słowa widziałam tylko przewracanie oczami. Czasem mi się wydaje, że ot tak, żeby nie przyznać się, że ktoś też by czasem chciał nie wychodzić z domu w zamieć czy ulewę i móc pracować w mieszkaniu, przy kubku kawy. Ale może też nie każdy wyobraża sobie pracę w pojedynkę.

Innym razem ktoś pytał mnie:

- Jak weekend?

A ja odpowiadałam:

- Pracowicie, bo musiałam skończyć jeden projekt i zacząć drugi i poprawić coś trzeciego.

I wtedy ktoś mówił:

- Ojej.

I było to jedno z tych szczerych "ojej", które pokazuję, że ktoś się martwi i troszczy, a ja bardzo chciałam powiedzieć: "nie, nie, to nic takiego, ja tak planowałam i..." Ale nie mówiłam bo myślałam, że może to głupie się do tego przyznawać.

I wydaje mi się, że ta moja zmiana życia i podejścia do pewnych spraw pojawiła się wtedy, kiedy otworzyłam VIOLET STUDJO. Byłam tym tak przejęta, że postanowiłam oddać mu się na tyle, na ile było to możliwe, a możliwe było całkowicie. Kiedy zlecenia zaczęły napływać w ilości nieco większej niż na początku czułam, że robię to, co chciałam robić i wtedy, bardzo powoli zaczęłam odrywać się od takiego trybu życia, jaki prowadziłam wcześniej. A później postanowiłam jeszcze pracować na etacie (bez porzucania VIOLET STUDJO) i wtedy okazało się, że lwia część mojego życia to ilustracja i grafika. I w końcu nadszedł dzień kiedy podniosłam głowę znad ilustracji i zdałam sobie sprawę z tego, że nie wiem co to jest restaurant week.

Niektórzy uważają, że jestem bardzo nieszczęśliwym człowiekiem bo dużo pracuję, nawet w weekendy i generalnie mało wychodzę, nawet w piątki czy soboty. To prawda, dużo pracuję. A jak nie pracuję to moja głowa zaprzątnięta jest myślami jaką grafikę wstawić na facebooka, albo instagram albo czy zrobić jakiś wpis. Albo myślami o tym na jakie maile odpisałam, a na jakie jeszcze nie i jaką fakturę muszę wystawić. Mój kalendarz rozpada się od ciągłego używania, wpisywania nowych informacji, notowania i planowania co zrobić kiedy i o jakiej porze. I czasami widzę w oczach innych ludzi współczucie.

- Mój Boże, biedna, tyle pracujesz. Nie jesteś zmęczona?

- No, jestem.

- Chodzisz na dyskoteki?

- Na dyskoteki? Nie.

- Mój Boże, biedna, nie chodzisz na dyskoteki.

Ale ja lubię moje życie. Moją pracę, domowe wieczory, planowanie co zrobić kiedy i uzupełnianie kalendarza. Lubię to, że czasem wyjdę z kimś się spotkać i szczerze się pośmiać, zjeść coś i coś wypić, ale później wracam tam, gdzie jest mi ciepło i bezpiecznie i długi czas w tym bezpieczeństwie i cieple siedzę, aż zatęsknię by znowu wyjść i się pośmiać.

I mając lat... no, nie jest ważne ile, w każdym razie więcej niż na studiach, marzy mi się dom na wsi. Być może w takim miejscu, żeby na horyzoncie widać było jasną migającą kropkę - błysk latarni morskiej. Taki dom miałby dwa tarasy: od wschodu i zachodu. Żeby oglądać początek i koniec dnia i rano siedzieć na jednym tarasie i popijać kawę, a wieczorem siedzieć na drugim i popijać wino. Wiodłabym w ten sposób życie spokojne, miałabym pracownię z wielkimi oknami. I bardzo często pakowałabym plecak i uciekałabym w świat w miejsca zupełnie nieodkryte, niezaludnione i dzikie. Głównie na północ bo tam tej dzikości jest chyba najwięcej. Ale nie zapomniałabym o przygotowaniu w domu kilku pokoi gościnnych, żeby móc tam robić miejsce gościom, którzy przybywaliby tłumnie by wspólnie biesiadować wieczorami i robić wycieczki na mokre od rosy łąki.

A noce spędzałabym głównie na tarasie, albo w ciepłym wnętrzu domu, okręcona kocem w pingwiny.

Jeśli ktoś więc dalej myśli o mnie w kategoriach, że jestem nieszczęśliwym nołlajfem bo moje życie towarzyskie nie jest zbyt rozwinięte i naprawdę bardzo nieskomplikowane - ten musi zrozumieć, że naprawdę nie jestem nieszczęśliwa. Fakt - nie znam nazw pubów i kawiarni na mieście i zatrzymałam się na tych nazwach, które pamiętam ze studiów.

Ale lubię towarzystwo ludzi i generalnie lubię ludzi, jednak od tego, by wyjść gdzieś, gdzie jest głośno i tłocznie, wolę zaprosić ich do siebie. Nakryć do stołu, przygotować szklanki z kolorowymi słomkami i wcześniej poodkurzać i posprzątać, żeby siedziało im się dobrze i przytulnie i żeby mówili, że jest fajnie i że jest im dobrze. Lubię zaplanowane weekendy i to, że oddaję się wtedy VIOLET STUDJO i w końcu lubię to, że jest we mnie ten fajny rodzaj dzikości i chęci chadzania własnymi drogami, który pojawił się przy narodzinach VIOLET STUDJO.

I myślę sobie, że jeśli wybiera się życie nieco inne od tego, jakie prowadzą inni ludzie, ale życie jest dla nas dobre i czujemy się w nim bezpieczni, to nie ma sensu zmieniać go na siłę. Tak to chyba jest, że to, jacy jesteśmy w pewnym okresie naszego życia w pewnej chwili zaczyna się zmieniać, a my po jakimś czasie okazujemy się być zupełnie inni, lubimy co innego i co innego sprawia nam radość. Ale jeśli jesteśmy szczerzy w tym, co lubimy i autentycznie pewne rzeczy nas cieszą - to czy jest sens się z tym kłócić i przepychać, żeby na powrót stać się kimś, kim byliśmy wcześniej? No chyba nie.

Opisałam to wszystko zamykając powoli weekend, po bardzo zapracowanej sobocie (zaplanowanej od rana do wieczora) i będąc w środku intensywnej niedzieli. Jeszcze tylko trochę porysuję, później skoczę do Radia poopowiadać o synthpopie, a na końcu wrócę, zapalę lampkę w kształcie kuli, którą zapalam co wieczór od jesieni do wiosny, okręcę się kocem w pingwiny i włączę film. A jutro gdy ktoś spyta jak minął mi weekend odpowiem:

- Pracowicie.

Być może odpowiedzią będzie "ojej".

 
 
 

© 2024 by VIOLET STUDJO

bottom of page