Zimowa herbata i cukier na dżinsach
- violetstudjo
- 10 sty 2019
- 7 minut(y) czytania
Siedzę sobie i popijam pokrzywę z półlitrowego kubka w pingwiny.
W kuchni piecze się chleb bez mąki, na kuchennym parapecie stoi niepozorne, małe drzewko cytrusowe. Przedwczoraj po raz pierwszy nie wyrzuciłam łodygi, która została mi z brokuła i zblendowaliśmy je z K. robiąc całkiem niezłe pesto. Pestki z awokado też nie wyrzuciłam - nadziałam ją na wykałaczki i przełożyłam przez słoik napełniony wodą. Podobno powinno zacząć kiełkować. Torebki po ekspresowej herbacie wykładamy z K. na spodek i czekamy aż wyschną, żeby je opróżnić nad śmietnikiem, do którego wyrzucamy resztki jedzenia.
Nie wiem czy czyni mnie to choć trochę lepszym człowiekiem, ale czuję się dzięki temu trochę bardziej świadoma tego, co robię i jak robię. Co jem, jak jem. Jak żyję. Robię świadomy wdech i świadomy wydech.
Pewnie w tym postępowaniu można mi jeszcze bardzo dużo zarzucić, ale najważniejsze (przynajmniej tak sądzę) jest to, że się staram.
A to było jedno z moich postanowień noworocznych - starać się bardziej. Nie działać bezmyślnie. Nie marnować, nie wyrzucać, nie niszczyć. Być świadomym tego, co się robi i jak się to robi.
A co z resztą postanowień?
Przeczytanie kilku (na wszelki wypadek nie napiszę ilu) książek w tym roku.
Przykre, że muszę spisywać takie postanowienie, ale w roku ubiegłym, który był zapracowany do granic możliwości, czasu na czytanie nie było wiele, żeby nie powiedzieć, że nie było go wcale.
Dbanie o siebie, o swoje zdrowie.
Zabrałam kręgosłup na leczenie. Leczony jest prądem, masażami i ćwiczeniami. Chodzę z wciągniętym brzuchem, leżę z wciągniętym brzuchem, siedzę z wciągniętym brzuchem. Wstają z łóżka obracam się na bok i dopiero później podnoszę. Z wciągniętym brzuchem. A nie - tu już bez wciągniętego brzucha. Wstając rano nie pamiętam o tym, by go wciągać.
No i dbanie o Violet Studjo. A może to powinno być na pierwszym miejscu...?
Nowy rok przyniósł zmiany. Dni wyglądają inaczej.
Nie wstaję już między 5 a 6 rano, nie włączam radia, nie nastawiam wody na kawę, nie robię niewielkiego śniadania i nie pakuję się do torebki z myślą: Kalendarz jest, kanapka jest, krem do rąk jest, butelka wody jest, portfel jest, bilety są, ładowarka... Nie ma ładowarki, gdzie jest ładowarka? Cholerna ładowarka! Za 3 minuty muszę wyjść, potrzebuję ładowarki, kur...de!
Nie zastanawiam się ile czeka mnie pracy po pracy bo...
jednej pracy już nie ma.

Dziwnie weszłam w Nowy Rok. Weszłam w niego krokiem spokojnym, ale z myślą, że coś się kończy, a coś innego zaczyna. Ostatniego dnia grudnia zamknęłam za sobą drzwi biura, w którym pracowałam przez kilkanaście miesięcy. Gdzie stało "moje" biurko, "moje" krzesło, "mój" komputer. Gdzie między kartkami A4 - tymi zarysowanymi i tymi czekającymi na zarysowanie - spoczywały moje sprawy, moje myśli, moje plany. Gdzie na biurku spoczywał "mój" tablet, podrapany od codziennego rysowania.
Na biurku było wszystko, co znałam, rzeczy, na które patrzyłam codziennie. Był fioletowy smok, gumki recepturki, kamień ze Szwecji, kasztan. Kubek z hasłem, że to jest dobry dzień by być szczęśliwym, mały widelec na wszelki wypadek gdyby ktoś przyniósł ciasto (a zdarzało się to wcale nie tak rzadko), chusteczki do czyszczenia okularów i proszki od bólu brzucha.
Siadałam codziennie na fotelu, w którym rozregulował się lewy podłokietnik, patrzyłam w monitor. A gdy zmęczyły mi się oczy - odwracałam wzrok w prawo, w stronę okna. I patrzyłam w niebo, po którym przelatywały samoloty zniżające się do lądowania, lub wzbijające do lotu. Codziennie między 10 a 11 obierałam przy biurku banana, a między 13 a 14 wyjmowałam z torebki kanapkę. I rysowałam, rysowałam, rysowałam...
A gdy na zegarze pojawiała się odpowiednia godzina wyłączałam komputer i wracałam, by chwilę odpocząć, a później zasiąść do projektów, które czekały na mnie w domu.
I tak mijały dni, tygodnie, miesiące. Minął czas od kwietnia 2017 do końca grudnia 2018.
Ostatniego dnia grudnia siedziałam na fotelu opierając łokieć o rozregulowany podłokietnik i popijałam bezalkoholowego szampana dla dzieci, przegryzając go pączkiem i ciastkiem z kremem.
A gdy ściemniło się i na zegarze pojawiła się odpowiednia godzina, wrzuciłam do torebki rzeczy, na które patrzyłam codziennie, pożegnałam się i wyszłam. I do biura miałam już nie powrócić. A przynajmniej nie po to, by usiąść na "moim" krześle i wziąć w dłoń "mój" rysik do tabletu.
Gdy obudziłam się w styczniu, w nowym roku, poczułam, że znajduję się w zupełnie innym wymiarze.
Nagle czas zwolnił.
Rozciągnął się jak guma. Wszystko zmieniło swój rytm, pomieszało się i sprawiło, że poczułam się w tym bardzo zagubiona. Poranki się zmieniły, wieczory się zmieniły. Zmieniła się godzina pijania kawy i godzina wieczornej kąpieli. Wcześniej wszystko było ułożone jak w zegarku, a ja miałam mój własny plan dnia, którego trzymałam się tak bardzo, jak to tylko możliwe.
Jak to się dzieje, że każde zmiany, nawet te wyczekane, nawet te, których pragniemy, zawsze wiążą się ze zrodzeniem się w naszej głowie pytania: Czy na pewno dobrze zrobiliśmy i czy na pewno to jest droga, którą powinniśmy iść?
W ubiegły czwartek umówiłam się w sprawie pewnego projektu w jednej z lubelskich kawiarni. Jednej z tych, w których znajdują się duże, sięgające od podłogi po sam sufit okna, przez które przechodnie zaglądają do środka.
Siedziałam przy stoliku popijając zimową herbatę, w której było wszystko, co tylko w herbacie mogło się znaleźć, a która smakowała jak żadna inna herbata i rozgrzewała tak pięknie, że chciało się płakać. Cukier, którym obsypana była drewniaka deska, na której ustawiono szklankę wysypał mi się na granatowe dżinsy. A chciałam być taka elegancka. Założyłam nawet białą bluzkę w kwiaty, spryskałam się perfumami.
- Odeszłam z pracy. Nie wiem, może to błąd. Znajdą się tacy, którzy powiedzą, że go popełniłam. Bo dobre zarobki. Bo dobra umowa. - powiedziałam w stronę mojej rozmówczyni. - A ja z tego zrezygnowałam. A mogłam żyć spokojnie. Wziąć kredyt, wybudować dom. Żyć, jak przystało na osobę w moim wieku. Iść bezpieczną drogą, bez strachu. Koleżanki powiedzą mi, że jestem głupia, że podjęłam taką decyzję.
Podniosłam oczy czekając na spotkanie ze wzrokiem pełnym wyrzutu. Wzrokiem, który mówi, że w moich decyzjach jestem beznadziejna i żyję w zupełnie innej rzeczywistości. Bo powinnam dbać o to, co mam i nie rezygnować z tego, co jest dobre i bezpieczne by wejść na drogę, na której jest niepewność dnia jutrzejszego. Bo w moim wieku nie wypada już podejmować pewnych decyzji.
A wzrok, który spotkałam był spokojny i pełen zrozumienia. I pomyślałam, że to nie o to chodzi, by zawsze było bezpiecznie. Że czasem musi być trochę inaczej. Że jeśli można zaryzykować i postawić krok na tej trudniejszej i ciężkiej drodze, to może warto go zrobić. Nawet jeśli nogi trochę drżą, a dłonie ze stresu się pocą.
- Ludzie, którzy będą ci zarzucać, że to zła decyzja to ludzie, którzy zawsze będą wciąż w tym samym miejscu.

Kiedy moja rozmówczyni okręciła szyję szalikiem i wyszła, ja zostałam jeszcze przez kilka chwil nad pustą szklanką po zimowej herbacie.
A potem powoli, bardzo powoli podniosłam się, zarzuciłam kurtkę na elegancką bluzkę w kwiaty, przewiesiłam przez ramię torbę, w której zapakowanego miałam wypełnionego bajkami laptopa i wyszłam. I szłam powoli, noga za nogą, nie śpiesząc się i uspokajając się w myślach.
Będzie dobrze, musi być dobrze. - kołatała mi w głowie myśl. - Życie to sztuka wyboru, a o tym, czy decyzje są dobre czy też nie są, nie dowiesz się, dopóki ich nie podejmiesz. Bo nikt nie przeżyje twojego życia za ciebie. To istotne, by działać w zgodzie ze sobą. Nawet jeśli wiąże się to z tym, że nie będziesz mieć spokojnego życia albo nie weźmiesz kredytu, którego spłatą zajmiesz się przez kolejnych kilkadziesiąt lat. Nie będziesz mieć jeszcze domu z widokiem na las pełen straszydeł. Może ten spokój to nie jest twoja recepta na szczęście i trzeba to po prostu zaakceptować?
Tak, w tym momencie utwierdziłam się w przekonaniu, że przy postępowaniu nie kieruję się rozumiem, a sercem.
Wszystko wokół wirowało - pośpiech mijających mnie ludzi, hałas ulicy, światła. Długi czas wykręcałam się od wychodzenia do ludzi tłumacząc się pracą. Kursowałam: praca-dom, praca-dom. A w tym domu też czekała praca. W weekendy najczęściej siedziałam przy biurku pracując. Gdy ktoś pytał o dobre kawiarnie wzruszałam ramionami bo nie wiedziałam co odpowiedzieć. Gdy ktoś pytał o bary z piwem przygryzałam wargę, bo zatrzymałam się na tych miejscach, które odwiedzałam w czasie studiów i tuż po ich ukończeniu. Część już nie istnieje, inna część zmieniła nazwy.
Nie odwiedzałam więc kawiarni i barów skupiona na swoim własnym, introwertycznym, cichym życiu.
A teraz szłam wzdłuż głośnej ulicy mijając tych, którzy śpieszyli się bardziej i tych, którym w ogóle nie było śpieszno. W kącikach ust czułam słodki smak soku dodanego do herbaty. Serce podskakiwało, cukier obsypywał się z ciemnych dżinsów.
--
Dziś w kalendarzu 10 dzień stycznia. Dziesiąty dzień "mojego nowego życia". Nie, wcale nie nowego. Po prostu innego niż to, jakim żyłam ostatnio. Może bardziej niepewnego, może takiego, w którym jest więcej czasu na myślenie o tym, co będzie. Na powrót zaszyłam się w moim fioletowym miejscu. Niektórzy określiliby to pewnie jako powrót do tego, co było. Powrót do punktu wyjścia. Inni - jako zrobienie małego kroku wstecz, by móc wziąć większy rozpęd. I skoczyć.
Tak też chcę to postrzegać.
Wcale nie przeszkadza mi w życiu to, że zamiast iść codziennie prosto przed siebie, ja robię krok w bok, lub krok w tył.
A czy nie jest pięknie kiedy nasza droga jest choć trochę kręta, choć przez chwilę prowadzi nas przez nieznane krainy i choć częściowo skrywa się w cieniu?
--
Jest późny wieczór, pokrzywę dopiłam już dawno, a chleb zdążył się upiec.
K. ukroił grubą kromkę i podzielił ją na pół. Posmarowałam ją masłem, które przyjemnie się rozpuściło i pobrudziło palce. Świeżo upieczonego, ciepłego chleba nie godzi się jeść bez masła. Za chwilę wyłączę komputer i położę się na brzuchu wciągając pępek jak najbardziej do środka, co ma pomagać w walce z chorobą kręgosłupa. Zasypiając pomyślę chwilę o tym, co było, co jest i co będzie.
Przez chwilę będę się niepokoić, ale później uwolnię uspokajające myśli, które pogłaszczą mnie po głowie i powiedzą, że jest dobrze. Że jestem na dobrej drodze. Że to właśnie tą drogą powinnam iść.
Bo nic się nie dzieje, jeśli czasem robimy krok w bok, albo krok w tył.
Ważne, żeby iść.