top of page
Szukaj

Dom wśród łąk

  • violetstudjo
  • 28 sty 2019
  • 7 minut(y) czytania

Jeździliśmy któregoś dnia z K. przez okoliczne wsie. Nie mieliśmy celu - po prostu jechaliśmy tu i tam, by oglądać i poszukiwać. Czego? Sami nie wiedzieliśmy. Może miejsca, które ładnie prezentowałoby się na zdjęciu, a może takiego, które powie nam, że powinno kiedyś być nasze.

Zebraliśmy się później, niż planowaliśmy - ale i sam dzień zaczął się nieco później. Na plecy zarzuciłam plecak z kalendarzo-szkicownikiem. Przez ramię przewiesiłam aparat. Ubraliśmy się ciepło i pojechaliśmy, zostawiając za sobą gryzący zapach miasta.

Jeździliśmy, długo nie zastanawiając się dokładnie w którą stronę zmierzamy i sprawdzaliśmy na tabliczkach w jakiej akurat wsi się znajdujemy. Wjeżdżaliśmy w polne drogi, sunęliśmy między drzewami, rozglądaliśmy się sprawdzając, czy są gdzieś takie miejsca, w których jest odpowiednia ilość domów: nie za mało, żeby nie czuć się zbyt samotnym, ale też nie za dużo, żeby nie widywać się z nikim wtedy, kiedy nie ma się na to ochoty.

Po południu, kiedy słońce stało nisko, dotarliśmy do pewnej wsi, w której część domów ustawiona była tuż przy wąskiej drodze asfaltowej, po której nic nie jeździło. Zostawiliśmy samochód, przeszliśmy przez ulicę i zeszliśmy kawałek w dół, przez pola. Na samym dole, hen, daleko przed nami mieniła się woda. Słońce chyliło się ku zachodowi i miało niedługo skryć się za lasem. Staliśmy patrząc, a później K. zaczął kręcić się w jedną i drugą stronę, poszukując najlepszego miejsca na zrobienie zdjęć.

Ja stałam przyglądając się temu, co rysowało się przede mną i starając się nie zwracać uwagi na mrowiący ból palców stóp, które zaczynały przemarzać.

Wszystko było spokojne i senne, domy zdawały się opuszczone, gdzieś niedaleko turkotał traktor, w drzewach szalały ptaki, które co raz podrywały się z gałęzi i z wrzaskiem unosiły się w niebo, by zrobić na nim kilka okrążeń i wrócić.

Zrobiłam kilka wdechów zimnego powietrza, wypuściłam je ze świstem.

Tak, świecie, tak należy żyć. Spokojnie, bez pędu, w codziennym zachwycie tym, co wokół. Tak powinno się rozpoczynać dni - powinno się siadać rano na tarasie pijąc kawę i patrząc. Potem powinno się oddawać pracy. A wieczorem powinno się popijać na tarasie wino albo herbatę i patrzeć jak ćmy odbijają się od żarówki. Zimą powinno się z kolei leżeć na podłodze przy kominku i patrzeć jak ogień trzaska. Albo wyglądać przez okno i spoglądać na śnieżycę i na uginające się od śniegu drzewa.

Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że tak właśnie powinno wyglądać moje życie - nie w murach, nie w zgiełku miasta, nie w ciągłym hałasie i pędzie.

/ styczniowe łąki. gdzieś na północny wschód od Lublina /

Głęboko w moim sercu czai się słowiańskość i chęć powrotu do natury.

Nie wiem skąd się tam wzięła ale myślę, że była tam zawsze, tylko nie zawsze byłam jej świadoma. Po prostu pewnego dnia zaczęła dawać o sobie znać.

Serce mi rośnie, kiedy widzę złote kłosy muskane wiatrem. Kiedy jadę latem polną drogą, a przed samochodem umyka rodzina kuropatw. Mama kuropatwa prowadzi swoje dzieci przerażona i trochę nierozsądna - cała rodzina biegnie wzdłuż drogi przed samochodem, zamiast skręcić.

Dobrze się wtedy zatrzymać i poczekać. Nie godzi się straszyć rodziny kuropatw.

Rośnie mi serce kiedy na łąkach widzę bociany. Kiedy słyszę boski śpiew skowronka albo zaśpiew kosa. Kiedy wiosną zieleni się trawa. Kiedy latem noce są krótkie i pełne nawoływań niosących się ponad łąkami. Kiedy na jesieni te same łąki przykrywane są przez dym palonych ognisk.

Staję wśród pól, błądzę po nich oczami, biorę głęboki wdech i myślę: Tak, tak właśnie powinno być. Powinna być pracownia z wielkimi oknami i drewnianymi belkami sięgającymi pod sufit. Pracownia z długim stołem do pracy nad wszystkim - projektami, ilustracjami, obrazami. Wielkie okno wychodzące na las.

I powinny być dwa tarasy - od wschodu i zachodu. Pierwszy - by pić na nim poranną kawę. Drugi - by sączyć na nim wieczorne wino.

Powinno być zapadnięcie się w ten magiczny, baśniowy świat, świat pełen lasów, w których czai się Leszy. Świat pełen stawów, z których wyłaniają się rusałki. Świat pełen łąk i i mokradeł, nad którymi unoszą się błędne ogniki.

To zawładnęło moją wyobraźnią i woła mnie, woła mnie do tych miejsc spokojnych, sennych, swojskich.

A ja, pchana jakąś dziwną siłą, codziennie robię kolejny krok na tej drodze - drodze do miejsca, w którym, jak sądzę, czeka mnie spełnienie.

Kiedy K. zrobił zdjęcia, a ja nasyciłam oczy, wróciliśmy do samochodu. Z grymasem bólu zdjęłam buty, żeby rozetrzeć skostniałe palce stóp.

Jadąc drogą powrotną ścigaliśmy zachodzące słońce. W końcu skryło się przed nami, a na mijanych polach gęstniał mrok. Dobry, spokojny, leniwy mrok.

/ syreny / praca nad ilustracją /

/ poranek i wieczór /

-----

Długo zastanawiałam się, gdzie jest moje miejsce i jak powinna wyglądać moja droga, która mnie do niego zaprowadzi.

Wiedziałam co chcę robić, ale nie wiedziałam jak. Nie miałam pomysłu na siebie i na swoje życie. Nawet na początku prowadzenia Violet Studjo (trzy lata temu z ogonkiem) nie miałam na siebie pomysłu. A nawet chwilę później, kiedy z moim fioletowym działaniem już się nieco rozkręciłam.

Chciałam po prostu pracować w swoim zawodzie i robić to, co dawało mi satysfakcję. Może kiedyś mieć siedzibę w fajnym, modnym miejscu. Eleganckim. Takim, do którego przyjeżdża się drogim samochodem i po którym spaceruje się w modnych butach i z czerwoną szminką na ustach. Tak, może właśnie takim. Ale nie byłam tego pewna. Może, może... Odganiałam to całe "może" machnięciem ręki i dalej robiłam swoje, nie wiedząc dokładnie w którą stronę iść.

Na początku ubiegłego roku zanotowałam w kalendarzu najważniejsze postanowienie noworoczne: odnajdę własną drogę i odpowiem sobie na pytanie czego dokładnie chcę.

Myśl o tym, że ta droga wciąż nie została odnaleziona uwierała mnie w ostatnich latach jak kamień w bucie. Kiedy doszłam do takiego wieku, który był dla mnie górną granicą, w której człowiek powinien pewne rzeczy ogarnąć i zdałam sobie sprawę, że ich nie ogarnęłam, poczułam, że przegrałam. Poza tym wciąż nie miałam drogiego samochodu, modnych butów i perspektyw na to, żeby mieć siedzibę w eleganckim miejscu. W zasadzie od założenia Violet Studjo nie zmieniło się wiele oprócz tego, że pojawili się nowi klienci i nowe projekty i tego, że do fioletowej działalności dołożyłam pracę na etacie przy produkcji krótkich animowanych filmów. I choć było mi z jednej strony dobrze, to z drugiej strony wciąż uwierała mnie myśl, że kiedyś wyobrażałam sobie, że będąc w tym punkcie, w którym jestem, wszystko jednak będzie nieco bardziej ułożone i proste.

Frustracja rosła, złość rosła, rósł smutek. Zamiast robić cokolwiek, by to zmienić, ja pielęgnowałam ten stan i biczowałam się złymi myślami.

Ale potem coś się zmieniło i stało się to jakoś dziwnie naturalnie.

Wszystko zaczęło dziać się samo.

Pewnego dnia rozejrzałam się wokół siebie, spojrzałam na rzeczy, które robiłam i wśród których coraz większą część zaczęły zajmować ilustracje. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że chyba ilustracja pochłania mnie bardziej, niż grafika. Że kiedy ktoś mnie pyta czym się zajmuję, ja w pierwszej kolejności mówię, że ilustracją.

Że wciąż projektuję, ale w tych projektach zaczyna dominować rysunek.

Wzięłam do ręki pracę sprzed lat i najnowszą, porównałam i ze zdziwieniem stwierdziłam, że nastąpiła jakaś dziwna zmiana. Zmiana, która nastąpiła wtedy, kiedy zupełnie nie zwracałam na to uwagi. Pewnie gdzieś pomiędzy pracą nad jedną animacją, a drugą, w firmie, w której pracowałam na etacie. Jako ilustrator.

- Te twoje prace są mroczne, ale to pokazuje co jest w tobie. - powiedziała mi kiedyś jedna osoba przy herbacie.

- Nie ma akceptacji na taki styl ilustracji do tej książki, niestety. - powiedziała ze smutkiem inna. - Odezwały się głosy, że ilustracje są brzydkie, ciemne i brudne. Musimy znaleźć nowy styl.

Brzydkie, ciemne i brudne. Tak, to było właśnie to.

Zdałam sobie sprawę, że to jest właśnie to, czego w pracach poszukiwałam i do czego długo nie mogłam dotrzeć.

I w mojej głowie zaczął budować się obraz tego, jak powinno być. A wraz z tym zaczął budować się dom. Dom z dwoma tarasami. Dom postawiony niedaleko lasu. Dom, przed którym rosły będą stare, poskręcane drzewa, wśród których będą się bujać na wietrze rozwieszone na sznurach świetliste kule. Ten obraz stał się tak realistyczny, że niemalże namacalny. Wyrzuciłam z głowy myśl o fioletowej siedzibie w modnym miejscu. Fioletowa siedziba powinna być w tym właśnie domu - domu z widokiem na las, domu brzmiącym muzyką i pachnącym pieczonym chlebem. Domu pełnym miłości, wolności i ciepła.

I jakoś tak, kiedy zaczęłam zdawać sobie sprawę z tego wszystkiego, Violet Studjo też zaczęło się przekształcać. Zaczęło powstawać więcej ilustracji, zaczęłam spędzać wieczory leżąc na brzuchu i szkicując, rysując, wymyślając historie, miejsca i postacie.

Do logo przyleciała ćma - stworzenie nocy. Odrzucające i fascynujące jednocześnie. Brzydkie i ciemne, ale mające dziwną moc przyciągania. Łypiące jednym, szeroko otwartym fioletowym okiem. Takim okiem, które otwiera się wtedy, kiedy pracuje się z wyobraźnią i sięga się do niej coraz głębiej, by tworzyć. Ćma zastąpiła ten graficzny znak, który towarzyszył mi przez trzy ostatnie lata. Z którym się związałam, ale który nie pokazywał dokładnie jaka chcę być i jak chcę tworzyć. Poczułam się przy niej pewniej i swobodniej. Poczułam, że jest naprawdę moja.

/ nowe logo VIOLET STUDJO. w tle zdjęcie z moich i K. wojaży. plaża na Helu od strony otwartego morza. wiosna, jeszcze niezaawansowana, plaże więc pusta i cała nasza. /

---

W mojej głowie jest dziś myśl, że zmierzam w dobrym kierunku. Że gdzieś tam, idąc przez ostatnie lata skręciłam w jakąś drogę - nieświadoma, że to robię, zamyślona, skupiona na czymś innym. Idę sobie tą drogą przyjmując to, co na niej jest. Daję się jej prowadzić i ufam jej. Ufam, że na końcu zacznie niknąć w łąkach, a na tych łąkach stał będzie dom.

Piszę o tym po pierwsze, żeby pewne przemyślenia z siebie wyrzucić. A po drugie, żeby powiedzieć na głos, że to, że czasem nie wiemy co chcemy robić, jak chcemy to robić i gdzie chcemy dotrzeć, wcale nie oznacza naszej porażki.

Bo tak naprawdę odpowiedź nadchodzi często sama w momencie, w którym się jej nie spodziewamy. Czasami decydujemy się podejmować pewne kroki wtedy, kiedy tak naprawdę nie jesteśmy na nie gotowi, albo jesteśmy gotowi na kroki, ale nie wiemy dokładnie gdzie je stawiać. Jednak okazuje się, że po prostu je robiąc i prąc przed siebie, coś wokół nas się zmienia. I pewne rzeczy zaczynają dziać się same. Odpowiedzi zaczynają się kształtować. Nadchodzi dziwny spokój.

Trzy i pół roku temu nie wiedziałam jakie Violet Studjo powinno być. Wiedziałam tylko, że chcę, żeby było i żeby działało. Cieszyłam się z niego i kochałam je, ale w tym wszystkim wciąż czegoś poszukiwałam i nie mogłam odnaleźć spełnienia.

Dziś mam w głowie obraz tego, czego oczekuję, czego chcę. I widzę moją pracownię - tę z wielkimi oknami, w pomieszczeniu, w którym belki sięgają sufitu. Nie wiem kiedy do niej dotrę, ale wiem, że ona czeka, a ja idę w jej stronę. Może spotkamy się za długi czas, ale jest we mnie ta myśl, która mnie uspokaja - myśl, że spotkamy się na pewno.

I utwierdzam się w przekonaniu, że ta pracownia powinna być częścią domu wśród łąk. Domu z dwoma tarasami. Od wschodu i zachodu. By na jednym rano pić kawę, a na drugim wieczorem sączyć wino.

Świetliste kule będą bujać się tam na wietrze. Będą się od nich odbijać brzydkie i ciemne ćmy.

 
 
 

© 2024 by VIOLET STUDJO

bottom of page