top of page
Szukaj

Pewne sierpniowe zdjęcie

  • violetstudjo
  • 31 sie 2019
  • 5 minut(y) czytania

Jest takie zdjęcie, które zrobiłam w sierpniu - zwyczajne, ani ładne, ani brzydkie, na pewno nie artystyczne, nie profesjonalne, może trochę byle jakie, z gatunku tych zdjęć, kiedy bierzesz telefon i naciskasz przycisk bez większego zastanowienia. Ale w tym zdjęciu znajduje się to, co odnalazłam w tegorocznym sierpniu i z czym ten tegoroczny sierpień będzie mi się kojarzył.

Świeci słońce, niebo jest niebieskie, wokół jest zieleń, która nie zdążyła jeszcze zbrązowieć, a K. niesie koszyk wypełniony dobrem. W koszyku jest natka pietruszki, kilka marchewek, pomidory o różnych kształtach i kolorach (czerwone jasne, czerwone ciemne i żółte) i kilka buraczków.

Wszystko zebrane z ogrodu, ekologiczne, brudne i pięknie nieidealne. Jest dość wcześnie, pewnie w okolicach południa, chwilowo się nie śpieszymy. No, może trochę, bo bardzo mocno ogrzewa nas słońce, a obydwoje nie jesteśmy zbyt ciepłolubni. Wszystko jest jednak spokojne, nieskomplikowane i zwyczajne. Takie, jakie być powinno.

Gdybym miała wskazać na smak sierpnia, to wskazałabym właśnie na buraki. Pieczone, posypane sałatkowym serem, prażonym słonecznikiem i jarmużem albo rukolą. Na drugim miejscu sierpniowych smaków uplasowałyby się pomidory, te w sierpniu królują w naszym menu. Na trzecim byłoby to chyba pietruszkowe pesto mimo, że zrobiliśmy je tylko raz.

Lubię te nasze kuchenne eksperymenty, lubię, kiedy czas zwalnia, kiedy w kuchni brzęczy stare radio i kiedy siedzimy z K. tak we dwoje dobierając składniki, mieszając, smakując i doprawiając.

- A może dodajmy tego! - mówi K., kiedy zastanawiamy się co takiego dodać, żeby uzyskać smak, który będzie nam odpowiadał. Okazuje się, że dodanie tego było całkiem niezłym pomysłem, uznajemy, że dobrze zapisać to w przepiśniku. Ostatecznie o tym zapominamy, więc jest szansa, że następnym razem przepis będzie całkiem inny. Ale to nie szkodzi.

To przyjemne chwile, które prawdopodobnie zanudziłyby mnie na śmierć jeszcze dziesięć lat temu, kiedy do kuchni nie chciało mi się wchodzić, a wieczorem wolałam wyjść, niż siedzieć przy starym radiu w towarzystwie zieleniny.

Dziś uważam, że takie chwile są najlepsze. Co więcej myślę, że powinniśmy siedzieć w kuchni i robić pesto z natki, którą urwalibyśmy z naszego własnego ogrodu, daleko za miastem.

- A pamiętam, jak kiedyś mówiłaś, że nie mogłabyś zamieszkać na wsi! - pisze do mnie znajoma, kiedy wymieniamy się po długiej przerwie w kontakcie informacjami co u nas słychać i jakie mamy plany.

Znajoma ma rację. Jeszcze kilka lat temu uważałam, że wiejskie życie jest najnudniejsze na świecie. Później obejrzałam jakiś program o ucieczce na wieś i zobaczyłam tam stary piec kaflowy. Serce zabiło mi mocniej, ale nie na tyle, żebym zaczęła rozważać posiadanie podobnego. Ot, po prostu, fajny piec.

Później jednak zaczęły docierać do mnie kolejne rzeczy, które - ku własnemu zdziwieniu - uważałam za fascynujące. Ludowe motywy, stare talerze, stare meble, słoiki z domowymi przetworami, suszący się do góry nogami koper, grzyby na sznurku, kompot w starym dzbanku. To wszystko zaczynało być dla mnie piękne i tak kuszące, że zawładnęło mną całkowicie.

Kiedy leżałam sobie na łóżku czytając słowiańskie bestiariusze (tak, z tego wszystkiego zaczęłam czytać takie rzeczy) zrozumiałam, że powinnam zamieszkać w tym dzikim, wiejskim świecie, wśród pól i w otoczeniu lasów, na które będę wyglądać w nadziei na zobaczenie Leszego. I ta chęć ucieczki z miasta i zaszycia się w wiejskiej dziczy zawładnęła mną tak bardzo, że nie wyobrażam sobie w przyszłości życia innego, niż takie, w którym jestem za miastem.

Być może dom mój i K. już gdzieś stoi i czeka. Czeka sobie spokojnie w otoczeniu kilku wysokich drzew, w całkiem malowniczym miejscu, być może gdzieś niedaleko rzeki. Żeby do niego dotrzeć należy jechać średnio uczęszczaną drogą, a później wjechać w gościniec i odbić z gościńca kawałek w bok, bo dom stoi nieco głębiej. Nie znajduje się w otoczeniu innych domów, ale nie jest od nich też oddalony na tyle, żeby w nocy nie widać było czyichś oświetlonych okien. To jest taki dom w sam raz, z oknami wychodzącymi na wschód i zachód.

Z tą właśnie myślą o czekającym na nas domu, wędrujemy często z K. po okolicznych, i nie tylko okolicznych wsiach i poszukujemy miejsca, w którym moglibyśmy osiąść i oddać się tworzeniu. I zastanawiamy się, czy to miejsce jest tutaj, na dzikim wschodzie, czy na dzikiej północy, gdzie mrugają latarnie morskie, gdzie przetaczają się sztormy i gdzie niebo zasnute jest szarymi chmurami. Odpowiedzi wciąż nie znaleźliśmy, więc nieustannie jej poszukujemy. Jedno wiemy na pewno - chcemy zaszyć się gdzieś, gdzie poczujemy, że jesteśmy blisko natury i gdzie nie dotrze do nas zgiełk miasta.

Dziś, w ostatni dzień sierpnia myślę o tym jakoś intensywniej. Ostatni dzień sierpnia zawsze był dniem, w którym się zatrzymywałam i przestawałam robić to, co w danej chwili mnie zajmowało. Zawsze podnosiłam do góry głowę i zaczynałam węszyć, żeby odnaleźć zapach kończącego się lata.

I choć dosłownie tydzień temu zapach końca lata nie był dla mnie wyczuwalny (i w zasadzie wciąż nie jest, bo powietrze pachnie letnim upałem), to odnajduję już nuty czegoś innego.

Odnajduję w powietrzu jeden z moich ulubionych zapachów, którego wyczekuję co roku - to zapach dymów z łąk. Na ten zapach czekam niecierpliwie rok w rok i kiedy wyczuwam go po raz pierwszy wiem, że coś się zmienia, że bardzo powoli wkrada się do świata senność i że nadchodzą, noga za nogą, czasy mroku. I że z każdym dniem te czasy będą coraz bliżej, aż w końcu nadejdzie taki wieczór, kiedy przechodząc przez korytarz zatrzymam się na moment i zapalę jesienną lampę w kształcie kuli, która symbolizuje nadejście jesieni. Ale to jeszcze nie teraz, ten rytuał musi poczekać. Teraz wybieramy się z K. po doniczki, żeby przesadzić domowe rośliny. Niech jeszcze w mieszkaniu trwa lato.

Jedno z dzikich miejsc. Lubelszczyzna, pusta droga, pola. Czasami jeździmy w to miejsce, żeby robić zdjęcia chmurom. Kiedyś, jeszcze przed żniwami, przyjechał do nas na rowerze starszy pan - dziwił się pewnie, że ktoś zatrzymał samochód w takim miejscu. Ucięliśmy sobie pogawędkę. Na zdjęciu K., obok rozstawiony w polach statyw. Lipiec 2019.

Sierpień był dobrym miesiącem.

Oprócz tego, że smakował burakami, pomidorami i pietruszkowym pesto, był też miesiącem dobrych i długich rozmów, chwil dziecięcej beztroski w towarzystwie beztroskich dzieci i spaceru przez wieś przy pełni księżyca po biesiadzie na werandzie. Był miesiącem pracowitym - do druku wyruszył podręcznik, nad którym pracowałam w ostatnich miesiącach, powstały nowe ilustracje wykorzystane w animacjach, znalazłam w sobie też trochę czasu na siedzenie w towarzystwie farb i tworzenie. Nie było tych chwil wiele, ale grunt, że się pojawiły.

Sierpień był też miesiącem, kiedy jakoś dziwnie uderzyła mnie myśl, że, choć nie umiem nie narzekać, to jestem człowiekiem szczęśliwym. Że, choć na co dzień raczej biegnę zamiast iść, dużo pracuję i bardzo często się śpieszę, to potrafię się zatrzymać by celebrować codzienność, nawet, jeśli ta celebracja ma trwać tylko kilka chwil. Był miesiącem, kiedy częściej niż zwykle pojawiała się w mojej głowie świadomość, że jestem wdzięczna za to, że mogę tak, a nie inaczej prowadzić moje życie zawodowe. Że mogę je mieszać i miksować z życiem prywatnym, że mogę sama o sobie decydować. Ta świadomość uderzała mnie zwłaszcza wtedy, kiedy w środku tygodnia, w okolicach południa zamykałam za sobą drzwi i szłam załatwić coś, co wymagało załatwienia, albo wychodziłam po to tylko, by wyjść.

Dobrze kończyć miesiąc z taką myślą.

Żegnaj, sierpniu.

K. z koszykiem wypełnionym dobrem. Sierpień.

 
 
 

© 2024 by VIOLET STUDJO

bottom of page