top of page
Szukaj

Dolina Muminków w listopadzie

  • violetstudjo
  • 28 lis 2024
  • 8 minut(y) czytania

A więc odchodzisz.

Może jeszcze się rozmyślisz, może jeśli mocniej pociągnę cię za szary płaszcz to zrezygnujesz. Ale ty wymykasz mi się z rąk, rozpływasz się we mgle i jeszcze słyszę jak mówisz, że za chwilę cię nie będzie.


Listopadzie.


Było mi z tobą nie po drodze. W sumie nigdy nie jest. Otwarcie mówię, że za tobą nie przepadam, że cię nie lubię, że jesteś naprawdę beznadziejny, w dodatku bezczelny. Wciskasz się wszędzie w każdą szczelinę. Przecież wiesz, że nie lubię przesadnego narzucania się. Mimo to chwilami nie dajesz wręcz oddychać, uczepiasz się mnie i ciągniesz w dół.


Przyszedłeś bez zaproszenia, brutalnie wdarłeś się w moje życie z tym swoim szarym, brzydkim płaszczem, siną skórą i wilgotnymi oczami. Otworzyłeś wielkie usta, połknąłeś światło i w zamian wyplułeś blade, zimne słońce, które najpierw długo wschodzi, później unosi się nisko i niedługo później znika. A i tak najczęściej skrywa się za grubą warstwą chmur.

Zagwizdałeś w palce i przewróciłeś mi wiatrem śmietnik pod domem.

Przywołałeś mgły, które rozlały się po świecie wokół.

Rozpłakałeś się z radości, że tak świetnie wychodzi ci zamęczanie mnie i na drodze pod domem pojawiły się kałuże i błoto.


Fukałam na ciebie często, powtarzałam jak mam cię dosyć i jak chcę, żebyś odszedł.

Wynoś się już, natychmiast!

A ty krążyłeś codziennie wokół domu i rosłeś. Podchodziłeś pod drzwi i skrobałeś kościstym palcem.

Wpuść mnie, wpuść!

Nie wpuszczę! Zasłonię rolety i zasłony, zapalę lampy o ciepłym świetle, włączę muzykę. Będę udawać, że cię nie ma.

Stanąłeś więc pod oknem, wyłeś i nie dawałeś o sobie zapomnieć.

Słyszałam cię leżąc popołudniami na kanapie, zmęczona nie wiadomo czym, blada i z podkrążonymi oczami. Miałam ochotę wyjść, wykrzyczeć ci w twarz całą swoją złość i frustrację bo robiłeś mi krzywdę. Ale zamiast tego wciąż leżałam czując, że nie miałabym w sobie tyle siły, by stanąć z tobą twarzą w twarz. Czasem wkładałam głowę pod koc i wyobrażałam sobie, że gdy ją z powrotem wystawię to będzie słońce i błękitne niebo i dzień i ciepło.

Ale tego nie było. Byłeś za to ty. Z każdym dniem większy i większy.


No ale co ja ci mogę powiedzieć... lubię jesień K. rozłożył ręce i niespecjalnie wiedział jak kontynuować temat kiedy po raz kolejny narzekałam na wszystko.

Ja też ją lubię ale listopada nie mogę znieść odburknęłam. Chcę, żeby się już skończył, jestem już nim zmęczona, nic nie mogę zrobić, nic mi nie wychodzi, na nic nie mam ochoty.


I pełzłam przez ten szary, posępny listopad okręcając się na przemian to swetrem, to znów kocem. Szłam noga za nogą, powoli, a on trwał i trwał i rósł i rósł.



Wilk Morski

odpływa w Sen o zielonych liściach


Pewnego popołudnia (bardzo ciemnego) poczułam, że nie wytrzymam dłużej. Byłam już po pracy, leżałam z książką, na której nie mogłam się skupić bo zamykały mi się oczy. Ziewałam i wiedziałam, że zasnę, a było przecież tak wcześnie, jeszcze nawet nie nadszedł wieczór!

W jednej chwili wstałam i poszłam do pokoju, w którym planuję urządzić pracownię wszystko wymaga tam wykończenia, dopracowania i umeblowania, co potrwa pewnie do wiosny. Na razie zalegają tam kartonowe pudła i panuje wielki chaos. Otworzyłam na kilka chwil okno, popatrzyłam w ciemność, posłuchałam ciszy, a później, w świetle latarki zaczęłam przekopywać się przez pudło, w którym trzymałam rzeczy związane z malowaniem.

Na samym dnie leżała przenośna sztaluga, na niej położone były teczki, papierowe segregatory złożone na płasko, kilka pudełek pasteli olejnych pakowanych po kilka sztuk, stare kredki ołówkowe i jeszcze starsze małe pudełko z farbami akwarelowymi, które pamiętały chyba czasy studiów. A może nawet liceum.

Ale w kartonie znajdowało się coś jeszcze starannie zaklejone mniejsze pudełko, w którym znajdowało się coś, o czym nie pamiętałam. Musiałam to zapakować ponad rok temu i wyrzucić z pamięci. A teraz byłam bardzo ciekawa zawartości, więc delikatnie przecięłam nożykiem zabezpieczającą pudełko taśmę klejącą.

W środku były szkicowniki.

Stare zeszyty pachnące kurzem, żaden nie zarysowany do końca (niektóre prawie wcale), większość o grubym, mlecznym, porowatym papierze. Patrzyłam na to znalezisko zaskoczona i zaczęłam się zastanawiać jak to jest możliwe, że przez ostatnie miesiące, rok, może więcej w ogóle o tym zeszytach nie myślałam, nie pamiętałam o nich i nie miałam potrzeby, by do nich wrócić.


Zrobiłam ze szkicowników piramidę, na szczycie której położyłam dwa pudełka kredek ołówkowych i fioletowy skórzany piórnik i zeszłam na dół, gdzie K. pracował przy laptopie między częścią kuchenną a salonem.

Po lewej stare szkicowniki. Po prawej "Wilk Morski", który powstał w czasie dwóch listopadowych wieczorów w tym roku.



Usiadłam przy lampie, najpierw obejrzałam szkicowniki, a później otworzyłam jeden z nich na pustej stronie i zaczęłam rysować. I choć rysuję niemal codziennie, to dziwnie było pracować inaczej, niż z tabletem i rysikiem, które towarzyszyły mi od lat. Siedziałam w skupieniu z nosem nad kartką, czując zapach kurzu, papieru i drewna. Ostrząc kredki, patrząc jak te przesuwają się z lekkim oporem po chropowatej powierzchni. Widziałam, jak bardzo moje ciało jest przyzwyczajone do ilustracji na tablecie – lewa dłoń wyrywała się do pracy (chyba chciała użyć skrótu na klawiaturze), prawa co rusz wykonywała ruch, jakby chciała przybliżyć rysunek. Mój mózg wiedział, że to tak nie działa, ale wyuczone przez lata gesty pojawiały się jeszcze zanim reagowała głowa.

Mimo wszystko nie pamiętam tak głębokiego relaksu przy rysowaniu, jaki osiągnęłam tego listopadowego dnia, kiedy sięgnęłam po kredki.

Przez dwa wieczory pracowałam nad pykającym fajkę Wilkiem Morskim. Później wróciłam wspomnieniami do lata i w szkicowniku pojawił się "Sen o zielonych liściach"

"Sen o zielonych liściach", kartka ze szkicownika.



Szarość, cisza i wieloryb


W pierwszych dniach miesiąca niespecjalnie chciałam opuszczać dom. Listopad już krążył wokół niego w szarym płaszczu, już skrobał do drzwi i już straszył mnie wyciem wiatru i deszczem. I rósł.

Dom więc stał się moją i K. bezpieczną przystanią. Trochę kręciliśmy się po kuchni, trochę siedzieliśmy zatopieni w pracy. Towarzyszyło nam ciepłe światło porozstawianych po domu lamp, lampek i świetlnych punktów.

Wychodzenie z domu wiązało się z zapadaniem się w szarości, ciemności i ciszę. A do domu wracało się nierzadko przemoczonym.


Pewnego dnia, w czasie jednej z nielicznych listopadowych wycieczek natrafiliśmy na szkielet wieloryba, ustawiony w Helu w dużej witrynie. Innym razem ruszyliśmy brzegiem Zatoki do miejsca, w którym rosły stare drzewa porośnięte mchem i snuliśmy się tam niespiesznie przez całe wczesne popołudnie. Odkryliśmy, że przyjemnie tak krążyć bez pośpiechu i celu i że bardzo to pasuje do listopada.

Listopadowa jesień. Brąz, szarości i przygaszone zielenie.


Szkielet finwala w Helu.


Im dalej w listopad, tym częściej towarzyszyły nam czapki, szaliki, rękawiczki, a nawet zimowe buty – zwłaszcza w dniach, kiedy sypał śnieg. Bo sypał. Zaczął sypać jednego wieczoru, był mokry i szybko topniał. Ale rano okazało się, że przykrył zasianą jesienią trawę i stojącą na tarasie zieloną konewkę. Błyszczał w słońcu.

Samo słońce w listopadzie szybko znikało za chmurami, albo tak po prostu, rozpoczynając wczesną noc. A najczęściej w ogóle nie wychodziło zza chmur. Ale gdy wisiało na niebie, blade i nie dające ciepła, wystawialiśmy do niego twarze i zamykaliśmy oczy, żeby się nim nasycić.

Zaczęłam grzebać w kieszeniach w poszukiwaniu okruchów lata. Powrót do wspomnień pełnych słońca i ciepła wcale nie był tak łatwy, jak sądziłam przed nadejściem jesieni.


Nad naszymi głowami często przelatywały łabędzie, kormorany rozpościerały skrzydła, kaczki znów zaczęły się z nas naśmiewać swoim skrzeczącym "ha-ha-ha-ha-haaaa".

A morze... morze zdawało się być ciepłe, gdy wkładałam do niego dłoń. I znów było takie, jakie być powinno.

Wolne.

Listopadowa zima. Błękit, biel i jasny brąz.



Dolina Muminków w listopadzie


Od lat marzył mi się listopad, kiedy będę mogła czytać książki. W ostatnich latach przełom jesieni i zimy był dla mnie czasem wytężonej pracy, a dni umykały nie wiadomo gdzie, nieśmiało więc wyobrażałam sobie taki listopad, kiedy mogłabym zwolnić i robić coś tylko dlatego, że mam na to ochotę. I kiedy nie musiałabym przesadnie się spieszyć. I ten listopad taki właśnie był, co odkryłam ze zdziwieniem w czasie, kiedy zaczął się wycofywać z mojego życia.

Książki.

Skończyłam jedną, przeczytałam drugą, zaczęłam czytać trzecią.


Zdjęłam z półki "Dolinę Muminków w listopadzie" - część, którą zawsze lubiłam najmniej. Mało tam akcji, rodzina Muminków pojawia się tylko w rozmowach i wspomnieniach innych postaci, które nie przeżywają żadnych większych przygód. Każdy pokazany jest tam ze swoimi niedoskonałościami i problemami, każdy jest na swój sposób wyjątkowy, każdy mniej lub bardziej samotny. Każdy zmierza do Doliny Muminków z nadzieją na spotkanie z mieszkającą tam rodziną krągłych trolli, ale tej ostatecznie nie zastaje. Wszyscy zastają natomiast siebie nawzajem. A później odnajdują też samych siebie.


Widziałam w wyobraźni tę listopadową dolinę. Pustą, smętną, mroczną, cichą i senną. Później sama patrzyłam na otaczający mnie mrok i panującą wokół senność. I było mi lżej.


Dopiero kiedy czytałam tę część ze świadomością, że podobno była pisana przez Tove Jansson po śmierci ukochanej matki poczułam, że to chyba najpiękniejsze Muminki, jakie powstały. Tyle tam zagubienia, tylko melancholii, tęsknoty i próby poukładania sobie życia wtedy, kiedy tak ciężko je ułożyć.

Zawsze będę pamiętać o tym jednym Paszczaku, który codziennie budził się z bolesną myślą, że jest tylko sobą i nikim innym i że nastał nowy dzień, taki sam jak poprzedni, następny i wszystkie inne dni w życiu Paszczaka. Który posiadał łódź, o którą się troszczył, ale na której nigdy nie wypływał, bo nie miał czasu, nie umiał i za bardzo się tego bał. Pachniał starym papierem i niepokojem.

I zawsze będę też pamiętać o tej podenerwowanej wszystkim Filifionce, która tak bardzo wszystkim się przejmowała i wszystko chciała mieć uporządkowane i pod kontrolą.

Filifionka pachniała strachem.



Zakończenia


Któregoś szarego, listopadowego ranka zdałam sobie sprawę, że nadszedł dzień, kiedy po raz ostatni wprowadzę zmiany w projekcie i jeszcze tego samego dnia ogłoszę, że jest gotowy. To była kojąca myśl po wielu miesiącach pracy nad zleceniami, którym poświęcałam uwagę przez ostatnich kilka, lub nawet kilkanaście miesięcy – móc oficjalnie powiedzieć, że są skończone i dać im lecieć w świat.


"Łomianki dla tropicieli" (część druga wydanych w zeszłym roku "Łomianek dla odkrywców" Małgorzaty Kozińskiej-Rychner) i "Leksyka z kulturą" (kolejna część cyklu "Polski z kulturą" autorstwa profesora Bartłomieja Maliszewskiego) to dwa duże tegoroczne projekty, które oficjalnie zamknęłam w listopadzie.

Nastał czas zakończeń.

I czas oczekiwania na nowe początki.

Okładki książek "Łomianki dla tropicieli" i "Leksyka z kulturą", nad którymi zakończyłam pracę w listopadzie.


---

Listopad powoli odchodzi.

Dziś pokazał swoją twarz bardzo dokładnie. Mrok poranka był tak gęsty, a wnętrze domu tak senne i ciemne, że gdyby nie było konieczności, to można by było nie wstawać, tylko leżeć jeszcze długo i spać, spać, spać.

Wstałam jednak, włączyłam internetowe radio, zabrałam się za robienie kawy.

Wyjrzałam przez okno.

Listopad siedział pod domem i akurat moczył wszystko leniwym deszczem – nie jakąś ulewą, na którą patrzy się z niepokojem albo całkiem przyjazną mżawką, tylko deszczem leniwym, jednostajnym, tworzącym kałuże w każdym możliwym dołku.

Był nieco mniejszy, niż w ostatnich dniach. Wiedziałam, że zbiera się do odejścia.


Później wyszłam do niego, chmury trochę się podniosły.

A więc odchodzisz – zagaiłam.

Nie odpowiedział, skinął tylko leciutko głową.

Zastanawiałam się przez chwilę co mogłabym jeszcze powiedzieć, aż w końcu zadałam mu pytanie, czy może nie zechciałby zostać dłużej i podarować mi trochę więcej tych leniwych, niespiesznych dni. Takich jak te, kiedy udało mi się odkryć w sobie nowe rzeczy, albo mogłam robić to, za czym tęskniłam.

Przestraszyłam się, że w grudniu o nich zapomnę, że nagle coś ze mnie uleci – pomysły, chęć tworzenia, wszystko.

I ogarnęła mnie złość.

Zaczęłam pisać nową bajkę, miałam w głowie pomysł! – krzyknęłam. – Po tak długim czasie, pomysł, rozumiesz? Nie możesz mi tego odebrać!

Listopad wstał i zrobił kilka kroków, byle dalej ode mnie.

Pociągnęłam go jeszcze za szary płaszcz, ale wymknął mi się z rąk.

Odszedł w pola.


Wiedziałam, że jeszcze tu wróci.

I wrócił. Po kilku godzinach bez deszczu, wieczorem znów bębnił kroplami o parapet.

Ale nie wyszłam do niego. Zasłoniłam rolety i zasłony.

Jeszcze przez kilka dni będzie krążył wokół domu, ale już znacznie mniejszy.


A później odejdzie na dobre, bez pożegnania.



/czwartek, 28 listopada 2024

 
 
 

Comments


© 2024 by VIOLET STUDJO

bottom of page