top of page
Szukaj

Sto tysięcy małych części

  • violetstudjo
  • 12 sie 2023
  • 3 minut(y) czytania

Sobota, 12.08.2023 / Słonecznie

Czekam na korytarzu, palcami kręcę młynki. W uszach mam watę i ciągłe piszczenie. Widzę, że zamglony obraz drży i w pewnej chwili zdaję sobie sprawę, że to nie wzrok mi szwankuje, tylko z emocji porusza się całe moje ciało. Siedzę na twardym krześle w tłumie innych, słucham rozmów, których wolałabym nie słuchać, bo powodują we mnie jeszcze większe drżenie. Mam wrażenie, że to widać, ale potem przychodzi pytanie – czy kogokolwiek naprawdę to interesuje? Wszyscy mają w swoich głowach własne myśli i są zajęci sobą.

Mijają minuty, każda dłuższa od poprzedniej.


Zza waty słyszę, że drzwi obok się otwierają, na korytarz wychodzi K., ma na twarzy cień nieśmiałego uśmiechu. Podaję mu szybko plecak, rzucam w przestrzeń "do widzenia" i na tych drżących nogach idę korytarzem przed siebie, w stronę klatki schodowej, a tam kilkanaście stopni w dół i już mogę wypuścić łzy, które napłynęły mi do oczu. K. prosi, żeby tego nie robić, ale nie potrafię. Zaczynam się oczyszczać, szybko, krótko, dosłownie na kilka sekund. Później równie szybko schylam głowę, udaję, że patrzę na coś interesującego w telefonie i przyspieszam kroku, byle tylko stąd wyjść, byle opuścić budynek, byle nikt tych łez nie zobaczył, bo każdy ma wystarczająco dużo swoich i obce nie są mu potrzebne.

Kiedy na początku kwietnia K. wszedł do mieszkania po wizycie w szpitalu i omówieniu wyników lutowych badań, nie powiedział jak co pół roku "wszystko u mnie dobrze", a "tylko się nie martw".

To był trudny czas. Pierwszy raz w życiu poczułam, że zaczynam się sypać, że rozpadam się na sto tysięcy małych części.

Że nie mam kontroli nad własnym życiem.

Przez ostatnie miesiące pełzliśmy. W stronę badań, w stronę wyników. W stronę kolejnych badań i kolejnych wyników. I znowu w stronę badań i wyników. I choć każde kolejne mogły uspokajać, to po kręgosłupie prześlizgiwał się to w dół, to w górę lęk.

I znów przypomniałam sobie jak to jest czuć wściekłość i bezsilność znane mi z przeszłości – dlaczego to tyle trwa, dlaczego nie można szybciej, dlaczego jest się zdanym na te tygodnie lub miesiące oczekiwania.


Zdałam sobie sprawę, że patrzę na ludzi: tych, których znam i tych, którzy byli dla mnie obcy, ale których mijałam na ulicy. Za każdym razem patrząc na nich zastanawiałam się nad dwiema rzeczami.

Nad tym, ilu z nich uważa to, co ma za pewnik i traktuje to jako coś najnormalniejszego na świecie, co dane im zostało raz na zawsze. Ilu tego nie docenia, codziennie biegnąc przed siebie. Ilu z nich uważa, że jeszcze zdąży zrobić to, na co teraz szkoda czasu.

I nad tym, ilu z nich niesie na plecach strach, przerażenie i niepewność, o których nie mówi. Ilu z nich rozpada się codziennie na sto tysięcy małych części i później chwilowo je ze sobą skleja, by w samotności rozsypać się na nowo.

O Tobie być może też myślałam, jeśli się gdzieś mijaliśmy, albo mignęło mi gdzieś Twoje zdjęcie.


W tym wszystkim musieliśmy z K. jakoś funkcjonować. Robić to, co zaplanowane. Uśmiechać się na wernisażu wystawy, pracować, spotykać się z innymi i żartować.

Robiliśmy więc to wszystko, tylko trochę częściej się przy tym przytulaliśmy i trochę mocniej trzymaliśmy się za ręce.

​W międzyczasie trzy razy trafiliśmy nad Bałtyk gdzie - trochę na przekór tej okropnej niepewności i lękowi - zintensyfikowaliśmy poszukiwania naszego miejsca, którego szukaliśmy od początku zeszłego roku. Czuliśmy, że powinniśmy tak właśnie zrobić.

Kwietniowy pobyt na Półwyspie.

Czerwcowa Zatoka.


Skreśliliśmy przy tym definitywnie tę część Wybrzeża, która nigdy nie była tak naprawdę nasza. Im dalej na zachód, tym czuliśmy się bardziej obco i samotnie. Im dalej na wschód, tym mocniej biły nam serca. Nocowaliśmy tu i tam, przedłużaliśmy wyjazdy, jeździliśmy na rowerach wzdłuż Helu, odwiedzaliśmy "nasze" plaże, rzucaliśmy się z impetem w długie dni, a w czasie krótkich nocy patrzyliśmy na łunę światła rysującą się ciągle gdzieś w oddali na niebie.

Pewnego dnia stanęliśmy przed pewnym budynkiem.

Czterdzieści minut spacerem do wód Zatoki.


---

Jest sierpień, zaczyna się nowa fala upałów. Lato paruje, grzeje, jeszcze krzyczy, że tu jest mimo, że jerzyki już nie ścigają się ze świstem, mimo, że ptaki już nie śpiewają, mimo, że każda kolejna noc jest dłuższa.

Gdzieś na błyszczącym, mglistym horyzoncie majaczy już nadciągający wrzesień. Patrzę tam, wytężam wzrok i staram się zrelaksować ramiona. Wiosna, lato. Wir myśli, wir emocji. Tak to wyglądało.

Robię wdech i wydech.


Odpocznij.

K. siedzi przy komputerze i pogwizduje.


Ja kolejny dzień ogarniam rzeczywistość i porządkuję ją, mając z jednej strony głowy myśl, że chyba oto idą zmiany, a z drugiej – że niczego w życiu nie można być pewnym i wybiegać z planami za daleko.

Ale mimo wszystko trzeba jakoś iść, krok za krokiem, choćby niepewnie.


Pakuję nasze życie do kartonowych pudeł.

 
 
 

Comments


© 2024 by VIOLET STUDJO

bottom of page