top of page
Szukaj

Łupina orzecha

  • violetstudjo
  • 21 wrz 2024
  • 7 minut(y) czytania

Sobota, 21.09.2024


Zamknąć w łupinie orzecha kończące się lato.

Później, w trakcie długich zimowych nocy wyjmować orzech z szuflady, podważać łupinę nożykiem, przykładać ucho i słuchać śpiewu kosa, albo szelestu liści.

Wydobywać z łupiny promienie słońca, kiedy nadejdzie czas, że światła będzie zdecydowanie za mało, kiedy twarz poszarzeje, kiedy cienie zarysują się pod oczami, kiedy wysuszy się skóra na dłoniach i kiedy popękają usta, których kąciki zaczną opadać.

Zrobić to w trakcie tego jednego wieczoru, kiedy wiatr wzmaga się i w pewnej chwili nie pozwala zrobić kroku.


Kulimy się z K. i przystajemy na chwilę, czekamy przez kilka sekund, a może tylko jedną, ciężko powiedzieć.

Senne, nadmorskie miasteczko wyludnia się i choć jest weekend, to na większości uliczek panują pustki. Wraca klimat odcięcia od świata, albo może zapomnienia przez świat. Przez moją głowę przebiega myśl, że jest tak, jak być powinno. Może mówię to na głos, nie wiem.


Zamknąć w łupinie orzecha kończące się lato.

Zrobić to właśnie tego dnia, w sobotę 14 września, w okolicach godziny 21:00, kiedy piasek strzela między zębami i wciska się do uszu, a woda przebijająca się przez falochron osiada na włosach i okularach. I ustach, co odkrywam w drodze powrotnej, gdy już w samochodzie oblizuję je, zamyślona.


Idzie sztorm.

Informacja o nim dociera do mnie, kiedy siedzę na chłodnym gresie na środku salonu, otoczona świeżym praniem i przesadzanymi właśnie roślinami. Planowałam przesadzić tylko jedną peperomię i nowego cykasa, ostatecznie przesadzam nadprogramowo drugą peperomię, no i trzykrotkę – tę rozsadzam do trzech doniczek.

Odkryłam w sobie to roślinne hobby kilka miesięcy temu. Od bardzo dawna marzyło mi się otaczanie się roślinami, ale zawsze było mi z nimi nie po drodze. Brakowało nam z K. miejsca, wiedzieliśmy, że prędzej czy później będziemy się przeprowadzać i dodawanie sobie bagażu wydawało się nie mieć sensu.

Teraz już nie muszę o tym myśleć i od jakiegoś czasu to marzenie spełniam. Snuję się po domu, doglądam, podlewam, nawożę, obskubuję, zraszam. Nie wiem, czy wszystko robię dobrze, ale mam ochotę się tego uczyć. Jakoś tak mi przy tym lepiej, jakoś we mnie wtedy więcej spokoju.



---

K., jest sztorm, musimy pojechać i się z nim spotkać!

Zanim się ogarniamy zachodzi słońce i, choć droga nad otwarte morze zajmuje nam niecały kwadrans jazdy samochodem, to gdy docieramy jest już ciemno.

Zatrzymujemy samochód na parkingu.

Kluczymy ciemnymi uliczkami, schodzimy w dół, przechodzimy przez tory.

Droga po betonowych płytach jest wyboista, potykam się i miotam nieco. Wszystko jest też trochę nierzeczywiste, jak to ma w zwyczaju wtedy, kiedy w środku ma się za dużo emocji. Może też po prostu dlatego, że jest ciemno, a w ciemności słabo widzę i czuję się niepewnie.

Potykając się na płytach docieram do piachu i choć wciąż widzę nie za dobrze, to jednak krzyczącą, ciemną nieskończoność, która z całą siłą wtacza się białymi grzywami na brzeg widzę wyraźnie.


Jestem jak bohaterowie niektórych opowieści Tove Jansson. Ci, którzy uspokajają się w czasie sztormu. Gdy czują, że ten nadchodzi, niecierpliwie drepczą wokół węsząc, a gdy już udaje im się go doczekać ogarnia ich spokój i najchętniej wsiedliby do łodzi i ruszyli na wodę. Ci bohaterowie to z reguły tatusiowie. A więc jest we mnie trochę tych tatusiów, chyba najwięcej Tatusia Muminka.

Choć w zasadzie też całkiem dużo we mnie Filifionki, która wierzyła w katastrofy i wiecznie na nie czekała.

Tak, w katastrofy wierzę bardzo mocno.


Schodzimy z K. z betonowych płyt i robimy kilka kroków po piasku, a potem stajemy na brzegu. Latarnia morska mruga, jak zawsze. W głowie zaczyna mi grać Klincz i ich "Latarnik".

Nie ma sensu rozmawiać, bo trzeba by było przekrzykiwać morze, ale po jakimś czasie słyszę jak K. woła mnie i wskazuje na port. Przedzieramy się więc na powrót przez piach i przez te nieszczęsne płyty, a potem skręcamy w bok, w ciemność. Po lewej stronie piętrzą się wydmy, po prawej stoją w rzędzie opuszczone wakacyjne budki. Albo może coś innego, co nie do końca widzę.

K. włącza latarkę w telefonie, żeby szło się nam raźniej, ale światło tylko wzmaga uczucie niesamowitości – nagle wydmy zbliżają się do betonowej drogi, a padający na nie krąg światła zostawia wszystko inne w gęstym mroku i wtedy już całkiem nie wiadomo, co czai się w ciemności, a coś przecież musi się czaić w tak niepokojący, wietrzny, niesamowity wieczór, w czasie którego chcę zamknąć lato w łupinie orzecha.


W końcu dochodzimy do bramy, która na pierwszy rzut oka wydaje się być zamknięta, ale z boku ma wąskie przejście, no i nikt nie powiesił tabliczki, że nie można wchodzić. Wchodzimy więc, i znów jest piach, a później beton. W jednej z budek świeci się światło, wciąż można kupić smażone szprotki, o ile ma się na nie ochotę w czasie sztormu.

Chętnych brak.


Falochron jest długi, a im dalej nim iść, tym widzi się większe grzywy, rozbijające się o kamienie. Wydaje mi się, że te grzywy świecą w ciemności.

Patrzę w niebo.

Nad moją głową przetacza się z łoskotem Wielki Wóz. Czy to turkot jego kół, czy to morze tak krzyczy?

Jak nazwać ten odgłos, Morze? – rzucam pytanie w ciemność. – Krzyczysz, łomoczesz? A może po prostu oddychasz z ulgą, że nadchodzi jesień? Znów możesz być wolne, dzikie i kapryśne i nikt nie ma do ciebie o to pretensji, ani niczego od ciebie nie oczekuje.

Zza ciężkich chmur wyłania się księżyc, ale tylko na chwilę, bo zaraz znów gaśnie.


W drodze powrotnej zauważam sól na ustach, a gdy zatrzymujemy się pod sklepem kupić paczkę warzyw na patelnię odkrywam, że piasek wcisnął mi się nawet pod okulary.

Dojeżdżamy do domu, wiatr wieje i szeleści liśćmi drzewa, które zawsze oglądamy z kuchennego okna jedząc śniadanie. Na czerwono mrugają wiatraki, wszyscy siedzą w domach i zaciągnęli rolety odgradzając się od nocy.

My też się od niej odgradzamy, zapalamy ciepłe światło lampy.

Port we Władysławowie. Sztorm.



---

Zamknąć w łupinie orzecha kończące się lato.

A gdyby zrobić to w taki wieczór, jak wtorkowy?

Kiedy wszystko jest spokojne, a kolory są kojące. Znów trafiamy do tego samego portu, na ten sam falochron. Kilkanaście postaci siedzi w ciszy z wędkami zanurzonymi w ciemnej wodzie. Obok niektórych z nich stoją puste papierowe kubki po zjedzonych smażonych szprotkach. A więc do budki wciąż ustawiają się klienci.


Morze jest leniwe, ciężko uwierzyć, że kilka dni wcześniej wdzierało się na falochron. Wszystko to, co wtedy widziałam jako niesamowite, groźne i nieprzystępne teraz wydaje się być całkiem przyjazne. Spacerujemy noga za nogą snując rozmowy i komentując to, co się dzieje. Robię zdjęcia nieba i latarni morskiej, która znów mruga. Znów gra Klincz i "Latarnik".

Zawsze gra, gdy na nią patrzę.


Wracamy.

Nad Zatoką w niebo unosi się krągły, różowy księżyc, a z łąk unoszą się mgły. Są ciężkie i gęste, otulają kaszubskie pagórki. W tych mgłach majaczą wiatraki. Wyobrażam sobie, że to stado długonogich stworów z jednym, błyszczącym okiem, łypiących na tę senną, zamgloną krainę.

Nad morzem też jest mgliście, czuć, gdy w mgłę się wchodzi – nagle osiada na rękach i włosach, robi się chłodniej, wszystko staje się lepkie.

Wiem, że po takiej mglistej nocy nadejdzie chłodny ranek, kiedy odkryję rosę na kuchennym oknie.



---

Zamknąć w łupinie orzecha kończące się lato.

Nadawałoby się na to też pewne ciepłe popołudnie...

Na przykład w czwartek, kiedy jedziemy na Półwysep, a ja na wszelki wypadek zakładam pod ubranie kostium kąpielowy. Plaża jest szeroka i niemal pusta, zresztą z każdą chwilą się wyludnia, a my wybieramy miejsce, w którym jesteśmy z dala od ludzi. Fale przetaczają się jedna za drugą, a ja powoli, krok po kroku wchodzę do wody. Na początku jest szok, woda jest tak zimna, że się kulę. Ale jeszcze kilka liźnięć fal i robi się coraz cieplej, aż w końcu mam wrażenie, że morze mnie zaprasza – że już nie krzyczy do mnie, by trzymać się z daleka jak w czasie sztormu. Chyba nawet chce się bawić – tworzy fale w miejscu, w którym dno opada, a później wtacza się na płyciznę. Wchodzę dalej i dalej, aż w końcu zderzam się z tą jedną falą, która moczy mi włosy. I już bawię się z morzem w najlepsze, a słońce powoli się zniża. Wychodzę na piasek śmiejąc się, tak po prostu, a później okręcam się ręcznikiem i siadam u boku K., który czeka na mnie na brzegu (planował się kąpać, ale zmienia zdanie). I tak sobie siedzimy, słońce jest niżej i niżej, aż plaża znika w cieniu i robi się chłodno. Wtedy zabieramy koce i wracamy – teraz nie ma tutaj nikogo, oprócz nas.

Półwysep Helski, wrzesień



---

Zamknąć w łupinie orzecha kończące się lato.

Zrobić to w piątek, spełniając marzenie o pływaniu na "desce z wiosłem". Narzędzie do spełnienia tego marzenia było – deska czekała w kartonowym pudle przez kilka miesięcy, a ja wciąż nie byłam gotowa, by położyć ją na wodzie.

W końcu pakujemy ją z K. do dużego plecaka, a później kładziemy na jednej z plaż na Półwyspie i wciągamy do wody. Chwilę później sunę po Zatoce, woda jest czysta, przy dnie widzę podwodny las. Przesuwam wiosłem delikatnie, bo wokół deski tańczą różowe meduzy. Początkowo myśli błądzą, rozjeżdżają się, zastanawiam się nad wszystkim, w mojej głowie jest za duży bałagan, znów staję się Filifionką. Jeszcze kilka ruchów ramion, stawiam pewniej stopy i w końcu udaje mi się skupić na tym, co się dzieje. Uświadamiam sobie, że robię to, co chciałam zrobić i jestem tu, gdzie chciałam być.


Woda jest spokojna, sunę po niej, przy dnie widzę podwodny las.

Półwysep Helski, wrzesień



K. też skusił się na wiosłowanie.

Półwysep Helski, wrzesień



---

Zamknąć w łupinie orzecha kończące się lato.

Kiedy więc to lato zamknąć? Jaki dzień jest najlepszy? Jaka chwila?

Sama nie wiem.


Tegoroczne lato ułożyło się w ciąg dni lepszych i gorszych, z uśmiechem i łzami, ze spokojem i niepokojem, ze słońcem i z burzą. To było lato pełne spotkań i tęsknot. Pełne wszystkiego, co składa się na całość całkiem skomplikowanego, ale pięknego życia.


Będę trochę tęsknić za słońcem i ciepłym piaskiem pod stopami. Za zwiewnymi spódnicami, sandałami, które łatwo wsunąć na stopy. Za jazdą samochodem z uchyloną szybą i wystawianiu palców za okno. Za całonocną łuną na niebie, za błękitem, za kosami, trzmielami, pulsującymi lampkami solarnymi wbitymi w doniczki.

Za zapachem wody, soli, wiatru. Za kojącym szelestem liści.


Ale też patrzę na to, co właśnie nadchodzi. Na mgły, chmury, sztormy. Jarzębinę. Chłodne poranki z osiadającą na wszystkim wilgocią. Złote promienie słońca, padające znacznie bardziej płasko. Swetry. Szarości. Zapachy dymu, niesione z łąk.


Kładę na stoliku książki na jesień. "O morzu" z serii "Mistrzowie opowieści", "Nie kończącą się historię", do której chcę wrócić po ponad dwudziestu latach, spisane i zebrane w jedną książkę listy Tove Jansson.

Odkurzyłam pudło z farbami i rozpuszczalnikami.

Zaczęłam nową, jesienną ilustrację.

Chce mi się żyć, być, doświadczać, smakować. Latem, jesienią, zimą i wiosną. Zawsze. Mocno.


Tak bardzo mi się chce.



Zamykam w łupinie orzecha kończące się lato.

Później, w trakcie długich zimowych nocy wyjmę orzech z szuflady.

 
 
 

Comments


© 2024 by VIOLET STUDJO

bottom of page